Matematyka to wyklucza, ale w futbolu można postawić znak równości między liczbami 63 i 71. Tego uczy niechlubny przykład Milanu. Za pierwszą z nich kryją się miliony zarobione po sprzedaży Zlatana Ibrahimovića i Thiago Silvy. Ich odejście było sygnałem wysłanym w świat, że w nowym sezonie dobrze być nie powinno, ale nikt nie przypuszczał, że będzie aż tak źle. Wręcz dramatycznie. I tu dochodzimy do drugiej liczby – w sezonie 1941-42, czyli 71 lat temu rosso-neri splamili się pięcioma porażkami w ośmiu ligowych meczach. Natomiast tak samo jak żółw ociężale ruszyli z ligowego startu w sezonie 1981-82. Po ośmiu kolejkach mieli zaledwie 7 punktów (wtedy 1 zwycięstwo, 4 remisy i 3 porażki). Czym to się skończyło? Degradacją. Teraz trudno sobie wyobrazić aż tak czarny scenariusz. Mimo to coraz więcej zapowiada, że nie za swoje grzechy głowę pod topór podłoży zniechęcony całym bałaganem trener Massimiliano Allegri. Jeśli przegra w Lidze Mistrzów z Malagą, prawdopodobnie odejdzie. A udający niewiniątka działacze nadal będą snuć marzenia o odpoczywającym w Nowym Jorku Pepie Guardioli, który na propozycję pracy w klubie robiącym na siłę oszczędności nawet nie spojrzy.
Obecnemu Milanowi z pewnością ciągle nie brakuje piłkarzy, by ocierać się w tabeli o plecy Napoli, Interu i Lazio, a nie wstydliwie sąsiadować z Cagliari, Bolonią i Chievo. Czego więc nie ma? Nie ma piłkarskich osobowości, zawodników z charyzmą. Nie tylko wymienionych wyżej gwiazdorów, dzięki którym Milan dużo strzelał i tyle nie tracił. Już wiadomo, że płynnie nie przebiegła wymiana pokoleń. Nawet ze starszymi o kolejny rok i będącymi już w oldbojowym wieku Clarencem Seedorfem, Markiem van Bommelem i Alessandro Nestą, Milan nigdy nie byłby tak nisko. Po trzecie – ci, którzy zostali nie dorośli do roli liderów, zwyczajnie zostali przecenieni. Boateng czy Robinho u boku Ibry wyglądali na zupełnie innych gości. Bez jego wsparcia zmaleli. Można by długo wyliczać: po piąte, po dziesiąte, a Milan cierpi i cierpieć będzie.
Tomasz Lipiński