Zakończył się weekend pełen emocji, jeśli chodzi o zmagania specjalistów od narciarstwa biegowego. Nie ukrywam, iż bardzo cieszy mnie fakt, że Puchar Świata powrócił do pięknego Canmore, gdzie odbywały się istotne pojedynki na trasach biegowych podczas Igrzysk Olimpijskich w Calgary w 1988 roku.
Bieg łączony pań ze startu wspólnego na 15 kilometrów przyniósł nam sporo satysfakcji. Świetny był występ Justyny Kowalczyk. Polka w odpowiednim momencie zaatakowała rywalki, które zmagały się nie tylko z konkurentkami, lecz także z niekorzystną temperaturą śniegu, o czym szczególnie przekonały się na pierwszym odcinku rozgrywanym techniką klasyczną. Wpadła żółta kamizelka liderki Pucharu Świata, kolejne zwycięstwo – czego chcieć więcej, by pięknie zakończyć niedzielną wieczerzę? Poza Justyną, bardzo uszczęśliwiła mnie Anne Kylloenen, która znów wywalczyła drugie miejsce. Finka biegła cały czas przyczajona, w środku swojej grupy, a na finiszu pokazała moc. Magnar Dalen miał świetny pomysł, aby wysłać swoją podopieczną do Kanady. Wygląda na to, że mieszkanka Kajaani obejmuje wyraźne prowadzenie w swojej drużynie. Pozytywnie zaskoczyła mnie Japonka Masako Ishida, która naprawdę mocno przepracowała letni sezon i poprawiła technikę łyżwową. Pamiętam jak zawodniczka, która specjalizuje się w bieganiu techniką klasyczną, często męczyła się w łyżwie. W niedzielę pokazała, że tak wielkich problemów już nie ma. Nie tylko Justyna Kowalczyk, ale też Paulina Maciuszek wywalczyła punkty Pucharu Świata. Podopieczna trenera Ivana Hudaca zajęła całkiem przyzwoitą 27. pozycję. Oby tak dalej!
Bieg łączony mężczyzn na 30 kilometrów, także ze startu wspólnego, koncentrował się głównie wokół dużej grupy zawodników, którzy przez większą część dystansu rywalizowali wspólnie. Jednak kilka smaczków, a zarazem niespodzianek, warto wyróżnić. Przy okazji komentowania tych zawodów, mnie i Bogdana Chruścickiego zaciekawiła postawa mniej utytułowanego reprezentanta Norwegii Pettera Eliassena, który przez długi czas nadawał mocne tempo i próbował porwać stawkę. Na końcowych kilometrach okazało się, że pełnił funkcję „zająca”, pracował na rzecz swoich kolegów z drużyny. Niestety, po raz kolejny przykry incydent spotkał Rosjanina Aleksandra Biessmiertnego, który znów zaliczył upadek podczas ucieczki z kolegą Jewgienijem Biełowem. Kto wie jakby potoczyły się losy tego biegu, gdyby Rosjanom udała się „dezercja”. Zwyciężył Maurice Manificat, który na finiszu ograł Rolanda Clarę. Ciekawy atak zaprezentował nam zwycięzca, który po raz drugi w karierze stanął na najwyższym stopniu podium. Nie przejdę obojętnie obok startu Maćka Kreczmera. Polak był tuż tuż od wywalczenia symbolicznego, jednego punktu Pucharu Świata. Zabrakło, takie życie.
Mimo, że na trasach w Canmore nie ujrzeliśmy Pettera Northuga, Dario Cologni i reszty spółki, która na Starym Kontynencie przygotowuje się do cyklu Tour de Ski, to jednak zawody stały na wysokim poziomie, a rywalizacji nie było końca. Do tego wszystkiego dochodzą występy naszych reprezentantów. Docierają głosy, że pozostali fachowcy narciarstwa biegowego w Europie biorą czynny udział w innych zawodach, tych mniejszej rangi. Oj podkręcają tempo przed Tour de Ski, a apetyt rośnie w miarę jedzenia. Czemu akurat teraz nadchodzi przerwa? Może jednak to dobrze, obiad rozpoczynający się w Oberhofie będzie lepiej smakował.
Piotr Walkowiak, skipol.pl