Widzę coraz więcej ludzi na rowerach, ale potrzebny jest sukces - mówi Zenon Jaskuła, jedyny polski kolarz, który stanął na podium najbardziej prestiżowego wyścigu kolarskiego Tour de France. W 1993 roku był trzeci. Po kilku latach, będąc u schyłku kariery, w niewiarygodnym skwarze wygrał wyścig Dookoła Portugalii - Tyle, że wtedy wygrałem determinacją – tłumaczy Jaskuła.
Tegoroczny Giro d’Italia pokazał, że apetyt na wysokie lokaty w zawodowym peletonie mają Przemysław Niemiec i Rafał Majka. W klasyfikacji generalnej zajęli odpowiednio szóste i siódme miejsce, najwyższe z Polaków w historii Giro (Jaskuła był 9. w 1991 roku). Jeśli równie dobrze zaprezentują się w kolejnych wyścigach, to z pewnością przyczynią się do dynamicznego wzrostu popularności kolarstwa.
- Trzeba mieć zawsze trochę pokory w sobie, żeby wygrywać - twierdzi Zenon Jaskuła.
Sportowe Wywiady: W tegorocznym Giro d’Italia z przyjemnością śledziliśmy postawę Przemysława Niemca i Rafała Majki – byli w dziesiątce. Majka błyszczał na tle młodych kolarzy.
Zenon Jaskuła: – Bardzo ładnie pojechali w tym roku. Trzeba pochwalić. Majka ma dopiero 23 lata i karierę przed sobą, przynajmniej jakieś 13 lat. Do 36. roku życia kolarze mogą realnie myśleć o osiąganiu dobrych wyników. Powinien postawić wszystko na jedną kartę. Życzę mu, by wygrał kilka etapów na Giro, czy w Tour de France i by w generalnej był w trójce. Gdyby wygrał to mielibyśmy niesamowity sukces dla całej Polski. Nikomu z nas się to jeszcze nie udało. Przemek Niemiec ma przed sobą jeszcze ze 3 lata i on tym bardziej powinien teraz postawić na jedną kartę. Po 36. roku życia już się schodzi w dół. Mogą się pojawiać czasem jakieś przebłyski, ale mimo wszystko raczej kariera zmierza ku końcowi. Można czasem coś jeszcze wygrać, ale to raczej jakimś sprytem, zbiegiem okoliczności.
A Portugalia?
- No tak, mnie się akurat udało. W 1997 roku miałem 36 lat i wygrałem wyścig Dookoła Portugalii przy temperaturze 45-46 stopni w cieniu. Tyle, że wtedy wygrałem determinacją. Wiedziałem, że kończę karierę. Lubiłem upały, ale do 38-40 stopni. Te 5 stopni więcej jednak robiło różnicę. Wygrałem najpierw jeden etap, potem drugi, no i jak już miałem żółtą koszulkę to powiedziałem, że w niej dojadę, zwłaszcza, że jechałem wtedy przecież dla siebie (nie jako wsparcie lidera zespołu – red.). Udało się.
Przy prawie 50 stopniach w cieniu to strach niemal wychodzić na zewnątrz, a co dopiero ścigać się na rowerze.
- Było ciężko. Dookoła Portugalii to dwa tygodnie ścigania, duże góry, taki mały Tour de France. Myślę, że trudno będzie komuś z Polaków powtórzyć ten wynik, zwłaszcza jeśli chodzi o te upały. Ja je polubiłem jak byłem we Włoszech. Tyle, że do 38 czy 36, to się fajnie jeździ, a te 10 stopni więcej potrafi dobić nawet tego, kto lubi upały, saunę, itd. Ale się udało.
Czy w dwudziestą rocznicę historycznego podium w Tour de France zamierza Pan spotkać się z przyjaciółmi i hucznie świętować?
- Nie, nie mam takich planów. Ale jeśli się okaże, że któryś z naszych młodszych kolegów wygra etap w Tour de France i będzie wysoko, to będzie mi na pewno bardzo miło, że jest następca. Bo też i kolarstwo potrzebuje odrodzenia.
Przy okazji rozmowy przypomnijmy młodszym Czytelnikom, że oprócz sukcesu na Tour de France m.in. wywalczył Pan dla Polski w Seulu wicemistrzostwo olimpijskie. Zabrakło niewiele.
- Startowaliśmy w czwórkę: Joachim Halupczok, Marek Leśniewski, Andrzej Sypytkowski i ja. Jechaliśmy bardzo dobrze. Przez chyba 40 minut mieliśmy najlepszy czas. Za nami jechała drużyna NRD. Wyprzedziła nas o 6,5 sekundy, czyli w sumie o metry (na dystansie 100 km– red.). Było im łatwiej. Znali nasze międzyczasy, wynik końcowy i przegraliśmy złoty medal. No ale i tak była ogromna radość. To był pierwszy medal dla Polaków, sam początek Igrzysk, dzień otwarcia. Startowaliśmy bardzo wcześnie i o dziewiątej rano było już po wszystkim.
Rok później, podczas mistrzostw świata w Chambery ponownie niewiele zabrakło do złota. Trochę pechowo.
- Trochę pechowo. Chcieliśmy się zrewanżować NRD za Igrzyska. No ale musieliśmy zmieniać koło – straciliśmy pewnie z 25-30 sekund, a przegraliśmy o 19 sekund. Gdzieś na 40 kilometrze Andrzej Sypytkowski złapał gumę. Z drugiej strony może to i dobrze. Gdybyśmy wtedy wygrali to być może dwa dni później Joachim nie zdobyłby złotego medalu. To całkiem możliwe, że pojechałby jakoś inaczej. NRD-owcy, którzy znów mieli złoto, byli potem za pewni siebie. Joachim to wykorzystał. Czuliśmy niedosyt i brakowało nam kropki nad „i”. Trzeba mieć zawsze trochę pokory w sobie, żeby wygrywać. My ją mieliśmy, choćby przez to, że przegraliśmy złoto.
Było wielkie świętowanie?
- Po srebrze olimpijskim srebrny medal mistrzostw świata już nas tak nie cieszył. Ale nie było źle. Wicemistrzostwo świata w drużynie i mistrzostwo świata kolegi z zespołu to dobry wynik. Zwłaszcza, że Joachim wygrał w ładnym stylu, na solo (po samotnej ucieczce – red.).
Wracając do teraźniejszości. Wydaje się, że m.in. dzięki Tour de Pologne popularność kolarstwa w Polsce rośnie.
- Widzę coraz więcej ludzi na rowerach, ale potrzebny jest sukces. Jak Radwańska i Janowicz teraz wygrywają w tenisa, to coraz więcej ludzi chce chodzić z dziećmi do szkółek tenisowych. Dzięki Kowalczyk zaczęto biegać na nartach. Jak doczekamy się sukcesów w piłce nożnej, to co drugi chłopak w szkole będzie grał w piłkę, zamiast siedzieć przed komputerem. Kolarstwo to piękny sport i miejmy nadzieję, że się odrodzi dzięki sukcesom naszych młodszych kolegów.
Sportowe Wywiady