Jesień. Ludzie odchodzą jak zawsze częściej niż wiosną. Zmiany w związkach sportowych. Nowi – a czasem bardzo starzy, zaprawieni w bojach – prezesi zasiadają na stołkach, bo po igrzyskach olimpijskich następują wybory. Tylko ten Grzesio mielecki, choć tak naprawdę malborski, nie stanął w szranki. Zaszczuli go a współpracownicy zostawili.
Z ciekawością oczekuję walnego Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Instytucja szacowna, szanowana, ale oglądana przez publiczność z przymrużeniem oka. No bo co ona może, co może szef PKOl? Zebrać grosz na stroje dla olimpijczyków i działaczy, zapewnić nagrody za medale – dobrze, że ostatnio nasi sportowcy trafiają tylko w dziesiątkę – reprezentować nas godnie tu i tam, współpracować z Polonią, dbać o olimpijskie zapędy młodzieży, należycie utrzymywać kosztowne centrum olimpijskie nad Wisłą.
Chciałbym, żeby szefem PKOl został, niech tam, prezydent Aleksander Kwaśniewski. Nie, nie dlatego, żebym nie lubił dotychczasowego bossa a także wodza piłkarzy ręcznych – właśnie wybranego na kolejną kadencję – Andrzeja Kraśnickiego. Skądże znowu. Idzie mi o rzecz ważniejszą, która mocno chodziła po głowie poprzedniemu prezesowi PKOl, tragicznie zmarłemu w smoleńskiej katastrofie – Piotrowi Nurowskiemu.
Otóż, wydaje mi się, że jedynym ratunkiem naszego sportu zawodowego, najczęściej utożsamianego z olimpijskim, jest przejęcie wszelkich obowiązków, ze szkoleniem, płaceniem, leczeniem i co tam jeszcze się należy najlepszym, przez PKOl. Komitet dałby sobie radę ze zgromadzeniem odpowiednich funduszów – pewnie też z przejęciem klubu Londyn – stworzeniem struktury szkolenia, znalezieniem trenerów, wzięciem na siebie wielu obowiązków związków sportowych. Tak jest w niektórych krajach, choćby we Włoszech. A wspaniałe ministerstwo spraw sportowych z tabunem urzędniczych mózgów? A niech się zajmują sportem młodzieżowym i szkolnym, tak, tak szkolnym, oraz dyscyplinami nieolimpijskimi. Dlaczego? Ano dlatego, że od lat ministerstwo nie daje sobie rady ze sportem zawodowym. Brakuje ludzi, organizatorów, speców, którzy w tym siedzą, rozumieją, potrafią zorganizować a nie tylko wymagają ton bzdurnych papierów, pieczątek, planów – łącznie z przyszłymi wynikami – sprawozdań, których i tak nikt nie rozumie. Kimś takim był nota bene przyjaciel prezesa Piotra Nurowskiego – także zmarły przedwcześnie, choć naturalnie Stefan Paszczyk.
Wiem, że szanse na olimpijską prezesurę byłego prezydenta RP są niemal żadne. W dużej mierze Aleksandra Kwaśniewskiego dałem jako przykład. Kogoś, kto mógłby wprowadzić logiczny ład do polskiego sportu zawodowego. Kogoś z klasą, obyciem, pozycją, znajomościami, siłą przebicia. Ech tam, pomarzyć dobra rzecz.
Sylwester Sikora