Na świecie szaleje kryzys ekonomiczny, zewsząd słychać ponure informacje o zaciskaniu pasa i oszczędzaniu na wszystkim, na czym się da, tymczasem jest enklawa, której brak pieniędzy wyraźnie jak dotąd nie dotyczy. Organizatorzy Australian Open 2013 właśnie poinformowali z dumą, że wielkoszlemowy turniej, jaki rozegrany zostanie pod koniec stycznia, będzie najbogatszą imprezą w historii tenisa. Dyrektor tego przedsięwzięcia, Craig Tiley pochwalił się, że jego ludzie zgromadzili kwotę ponad 31 mln $, przeznaczonych na nagrody dla zawodników, co w porównaniu z rokiem ubiegłym oznacza skok aż o 4 mln $. Takiego przyrostu gotówki Melbourne do tej pory nie notowało. Australijczycy co roku otwierają nowy sezon i choć się zawsze mocno starali to ich tenisowy festyn miał dotąd opinię turnieju najskromniejszego w wymiarze finansowym. W Paryżu, w Londynie, a zwłaszcza w Nowym Jorku przebijano potem ich stawki systematycznie i z łatwością.
Ludziom z Tennis Australia jeszcze kilka miesięcy temu groził autentyczny bojkot. Tenisiści, którzy zwykle odpadają w pierwszych rundach, ci klasyfikowani pod koniec pierwszej setki rankingu ATP, twierdzili z powagą, że są – w porównaniu z gwiazdami – zbyt słabo opłacani za swój wysiłek. Ich żądania początkowo bagatelizowano. Ruch wykonany w Melbourne to sygnał, że poważne zmiany w budżetach wielkich turniejów wciąż są możliwe. Zawodnicy, stawiając sprawę na ostrzu noża, najwyraźniej osiągnęli cel. Ciekawe, jak długo jeszcze trwać będzie ta koniunktura i co ewentualnie spowoduje wyschnięcie źródła z kasą. W Australii martwią się, czy do ich imprezy zdąży wyleczyć kolana Rafael Nadal. Na razie nie jest to niestety wcale takie oczywiste. Tymczasem wiadomo, że sponsorzy sięgnęli głębiej do portfeli z myślą przede wszystkim o gwiazdach formatu Rafy, pamiętając o meczach takich, jak tegoroczny finał Australian Open z udziałem Hiszpana i Serba Novaka Djokovicia.
Wszystkie ich kolejne mecze tego sezonu, łącznie z finałem Roland Garros, ani poziomem, ani dramaturgią, ani długością nawet się nie zbliżyły do niewiarygodnego australijskiego spektaklu. Wyglądało tak, jakby dwóch herosów z pierwszej czwórki męskiego tenisa doszło do ściany w 6-godzinnym maratonie i potem już ani jeden, ani drugi nie był w stanie przez cały rok wejść na najwyższe obroty. Po nieciekawym nowojorskim finale, granym przez Andy’ego Murraya i Novaka Djokovicia głęboką nocą czasu europejskiego, pytałem moich tenisowych znajomych o opinie na temat tego pojedynku. Odpowiedzi brzmiały podobnie, różnica sprowadzała się do tego, kiedy kto nie wytrzymał i poszedł spać. Ani jedna z osób nie doczekała seta piątego, kilku nagrało sobie mecz, a potem znając wynik zrezygnowało z odtwarzania.
Od dłuższego czasu trudno jest dostrzec logiczny związek pomiędzy poziomem tenisowych spotkań i całych turniejów, a wysokością kwot, jakie wypłaca się ich uczestnikom. Zarobki gwiazd stały się dziś absurdalnie wysokie. Zaledwie w kilku indywidualnych przypadkach można by je określić jako uzasadnione faktycznymi umiejętnościami. Na kort wychodzą dziś legiony siłaczy, wspaniale przygotowanych pod względem motorycznym, ale tylko raz na kilkaset przypadków trafia się ktoś kogo można nazwać artystą rakiety. Przeraźliwe puste trybuny na meczach kobiecych i coraz gorsza frekwencja w turniejach męskich, spadek oglądalności relacji telewizyjnych to są czytelne sygnały od kibiców dyscypliny. Ludziom coraz mniej podoba się taka gra. Tylko patrzeć jak definitywnie skończy się tenisowa hossa. Być może – wzorem NBA czy NHL – trzeba będzie ogłaszać lockout w zawodowych rozgrywkach ATP i WTA.
Karol Stopa
Warszawa, 3 października 2012