Podobno na juniorskich turniejach już słychać dziewczęta naśladujące swoje idolki. Idolki „wyhodowane” przez nieudolne władze ITF i WTA. Jeśli tenis kobiecy będzie kroczył w tym właśnie kierunku i za parę lat każdy mecz z paniami w roli głównej będzie się kojarzył z wyciem i wrzaskiem, to obawiam się, że jego popularność stanie pod znakiem zapytania i nad tym tematem władze światowe tego sportu powinny się czym prędzej pochylić – pisze Witold Domański, komentator wydarzeń tenisowych w Eurosporcie.
Trudno zaprzeczyć tej tezie. Granica smaku wydaje się być znacznie przekroczona. Gdyby kilkadziesiąt lat temu któraś z pań równie intensywnie wydzierała się na korcie, publiczność z całą pewnością zastanawiałaby się, czy aby na pewno wszystko jest „w porządku”…
Wyć albo nie wyć
Zarówno kilka miesięcy temu oglądając półfinałowy mecz w Stambule między Azarienką i Szarapową, jak i teraz, przyglądając się półfinałowej rywalizacji obu pań we French Open, zastanawiałem się dokąd zmierza damski tenis. Przypominają mi się czasy, nie tak przecież odległe, kiedy podziwialiśmy Steffi Graf, Martinę Navratilową, Martinę Hingis. Lista jest długa. Pierwsza, którą kojarzę z popularnym dziś „głośnym” tenisem, jest Monika Seles. Ona wprowadziła modę na wydawanie z siebie dźwięku przy odbijaniu piłki, choć porównując ją z dzisiejszymi mistrzyniami wycia na korcie, to było niewinne dziecko.
A elegancja? Tenis, nazywany niegdyś „białym sportem”, bo nikomu nie przychodziło do głowy wkładać innych niż białe stroje, kojarzył się kibicom z gracją i spokojem. To była gra angielskich dżentelmenów, która już dla klasy średniej była z wielu, głównie finansowych względów, nieprzystępna. Jakże to różne od współczesności, w której czołowe zawodniczki światowego rankingu pokazują raz po raz wściekłość i ekstremalne zacietrzewienie wyjąc po wygranej piłce i zaciskając pięść. Gusta są różne, mnie jednak znacznie bardziej podoba się to, co oferują widzowi na przykład siostry Radwańskie, niż ryczące cyborgi.
Tenis „trafił pod strzechy” w końcówce lat 60. poprzedniego wieku, kiedy zaczęło się zawodowstwo. Jeszcze równo pół wieku temu Australijczyk Rod Laver, wygrywając wimbledoński turniej dostał w nagrodę klubowy krawat i – jak kazała tradycja – przyjęty został do szacownego grona All England Lawn Tenis and Croquet Club. Nawiasem mówiąc, gdy rok później stał się zawodowcem, członkostwo klubu mu odebrano, zakazując jednocześnie pokazywać się w krawacie. Nagradzanie grających pieniędzmi było do tego momentu traktowane jako coś, nie tyle niewskazanego, co raczej wykraczającego poza granice dobrego smaku.
Świat idzie szybko naprzód. Inni są gracze, inna publiczność. Współczesny tenis z całą pewnością wymaga lepszego przygotowania kondycyjnego, wymaga większej siły (popatrzcie na bicepsy niektórych pań) i jeszcze większego zaangażowania w trudnych meczach. Może więc nie da się dojść do mistrzowskiego stopnia nie demonstrując stylu gry i determinacji, który prezentują Azarienka i Szarapowa? Jeśli tak, to skąd zatem zwycięstwa Sereny Williams, cichej myszki w tej kategorii?
Podobno na juniorskich turniejach już słychać dziewczęta naśladujące swoje idolki. Idolki „wyhodowane” przez nieudolne władze ITF i WTA. Jeśli tenis kobiecy będzie kroczył w tym właśnie kierunku i za parę lat każdy mecz z paniami w roli głównej będzie się kojarzył z wyciem i wrzaskiem, to obawiam się, że jego popularność stanie pod znakiem zapytania i nad tym tematem władze światowe tego sportu powinny się czym prędzej pochylić.
A tak, nawiasem mówiąc, nie jestem jakoś w stanie wywołać w wyobraźni obrazu Rogera Federera ryczącego przy każdym uderzeniu piłki.
Witold Domański