7. kolejka przyniosła moc niespodzianek. W zimnym Białymstoku Jagiellonia po raz pierwszy od ciepłego maja zakończyła mecz na własnej budowie w pełnym składzie. W sumie było to jedyne pocieszenie po ósmej porażce w dwudziestym ligowym meczu pod wodzą wygadanego jak zawsze Tomasza Hajty. Między barakami, dumnie nazywanymi szatniami, krążyła pogłoska, że do poskromienia Żubra szykowany już jest równie elokwentny, uczestnik ostatniego Euro – Rafał Ulatowski.
W Warszawie ci, którzy odważyli się zaparkować od strony ulicy Łazienkowskiej, tym razem po zejściu z wymiecionych trybun meczu nie zastali pisuarów na przednich siedzeniach swoich aut. Wcześniej zobaczyli pierwsze prawdziwe zwycięstwo tej jesieni młodej Kosy. Starsza wszechobecna (wiadomo wybory) ostrzy ostrze do walki na innym polu.
Tomasz Kulawik z fryzury Zagłoba, z wyglądu Pan Wołodyjowski z zawodu strażak Sam nie zawrócił kijem Wisły. Niby kapitan zmienił się na bardziej przewidywalnego i ugodowego, a jakby nadal zbyt wielu najemnych żeglarzy spod bandery Białej Gwiazdy wiosłowało pod prąd.
Nie popisała się Pogoń, która nie uszanowała urodzin. Zwyczaj nakazuje, że jak goście przychodzą do jubilata to z prezentami, nawet skromnymi. A portowcy zamiast obdarować Alexa Bruno z Widzewa, to sami zabrali się za rozpakowywanie. Z domu niedawnego lidera wynieśli trzy paczki i trzy punkty. A nie, przepraszam, jeden gość ze Szczecina wyłamał się i zachował klasę. Dokładnie dwa razy starszy Edi Andradina z ojcowską wyrozumiałością pocieszył nastoletniego rodaka swoją koszulką.
Chyba powoli warto inwestować w koszulkę Arkadiusza Milika. Na to przynajmniej stać prawie każdego, bo na jego nogi już bardzo nielicznych i trzeba by ich raczej szukać w Bundeslidze. Dzięki nowemu Lubańskiemu (a co tam, nie bójmy się wielkich nazwisk) Adam Nawałka może każdemu wypalić prosto w twarz, że wcale nie każda passa musi się kiedyś skończyć. Z Robertem Kasperczykiem nigdy nie przegrał, prawie zawsze wygrywał i znów wygrał. Chyba nawet łatwiej niż kiedykolwiek.
Śląskowi służy ruch Levystronny. Nie wiadomo jak, nie wiadomo dlaczego, ale obrońcy tytułu z czeskim kierowcą pokonują kolejne kilometry i nadrabiają dystans, choć pod silnikiem zgrzyta, choć koła niedopompowane i choć brakuje benzyny. Ale ponoć albańskie drogi wymagają jeszcze większego kunsztu. Skoro więc tam dojechał do mety przed innymi, to może wszędzie sobie poradzi?
Fot. Archiwum własne Tomasza Lipińskiego