Mija rok od chwili pożegnania Jerzego Kuleja. Oto opowieść o wybitnym pięściarzu autorstwa znanego dziennikarza, komentatora i eksperta, Janusza Pindery.
Gwiazdy w niebie
Rozpieszczany przez komunę – tak sam o sobie mówił Jerzy Kulej. Stoczył 348 amatorskich walk, z których tylko 25 przegrał i sześć zremisował, dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu olimpijskiego podium, w Tokio (1964) i Meksyku (1968).
Kulej miał smykałkę do sportu od najmłodszych lat. Świetnie jeździł na łyżwach, wspaniale biegał i pływał. Był mistrzem Częstochowy juniorów na 100 metrów stylem motylkowym. Przydała się ta umiejętność, bo uratował życie kilku topielcom. Później zaczął nurkować i też był w tym dobry. A bokserem, jak to często bywa, został przez przypadek. Namówił go kolega szkolny, Stefan Pala. W 1955 roku przedstawił małego, chudziutkiego chłopca z osiedla „Ostatni grosz” trenerowi Wincentemu Szyińskiemu , który w miejscowym „Starcie” uczył chłopców szlachetnej sztuki walki na pięści. 4 maja 1956 roku zakwalifikował się już do finału mistrzostw Częstochowy w wadze piórkowej, a rok później został mistrzem Śląska juniorów. W kwietniu 1958 roku redaktor Jan Wojdyga z „Przeglądu Sportowego”, gdy zobaczył Kuleja na turnieju kadry juniorów w Lublinie tak mówił do siedzącego obok byłego mistrza Europy Henryka Kukiera: - On bardziej przypomina ministranta niż boksera, wątpię, czy zobaczymy coś ciekawego.
Kilka miesięcy później ten ministrant debiutował już w meczu seniorów z Jugosławią. Feliks Stamm, mając kłopoty kadrowe, zaryzykował i wstawił do składu reprezentacji Polski niespełna osiemnastoletniego Kuleja. Słynny trener miał nosa, debiutant rozniósł w ringu mocno bijącego Slobodana Viticia, posyłając go dwukrotnie na deski.
Kulej na deskach nie był nigdy, nie był nawet liczony na stojąco. To wyczyn niezwykły, tak jak niezwykły był Jerzy Kulej.
- Wygrywałem kolejne walki, miałem tysiące kibiców, więc przewodników nie brakowało. Najcenniejsi byli ci ze świata kultury – opowiadał mi w jednej z licznych rozmów Kulej. – Dzięki nim poznawałem inny świat. Oni przychodzili oglądać moje walki, a ja chodziłem na spektakle, w których grali, poznałem operetkę, rozliczne kabarety. Taki Józio Prutkowski, aktor, pisarz i satyryk był wariatem na punkcie sportu, więc nic dziwnego, że takich jak ja chętnie gościł przy swoim stoliku, bez względu na to, gdzie się bawił. A przy nim zawsze gromadził się tłum – wspominał.
Kulej miał wielki dar opowiadania o dawnych czasach. Obdarzony fotograficzną pamięcią, o wydarzeniach sprzed pół wieku mówił tak, jakby to było wczoraj. Jak zwykle ciepło wspominał przyjaciół, którzy odeszli wcześniej. Władysław Komar, mistrz olimpijski w pchnięciu kulą zajmował w tych wspomnieniach szczególne miejsce.
- Zaczynał przecież od boksu. Miał wspaniałe warunki fizyczne, dobry lewy prosty i sporo talentu, ale bardzo kochał życie. To nie przypadek, że przegrał przez nokaut z Mario Masteghinem na warszawskim Torwarze w meczu młodzieżowych reprezentacji Polski i Włoch. Byłem wśród tych, którzy znosili go z ringu. Otóż Władzio w noc poprzedzającą ten pojedynek zadał się z piękną jak łania lekkoatletką i poszło mu w nogi – skomentował krótko.
- To były czasy – mówił Kulej – gdy znani sportowcy prowadzili intensywne życie. Włodek Sokołowski, pierwszy w Polsce, który przeskoczył 5 metrów, później architekt w Nowym Jorku, prowadzał się wtedy z Kaliną Jędrusik. Nie wiem co ich łączyło -wspominał Kulej – ale, o ile pamiętam, mąż Kaliny, pisarz Stanisław Dygat nie miał pretensji. Ja też miałem okazję poznać kilka miłych pań. Bardzo lubiliśmy się z Elą Czyżewską. Dużo paliła, lubiła wypić i się bawić. Imponowała mi też Violetta Villas, bo miała głos jak dzwon. Potrafiła tak huknąć w mikrofon, że wzmacniacze wysiadały – Jerzy Kulej mógł tak bez końca. O przyjaźni z Bogdanem Łazuką, o tym jak poznał Romana Polańskiego, jak zagrał w filmie Marka Piwowskiego „Przepraszam czy tu biją” z innym mistrzem olimpijskim Janem Szczepańskim, czy o tym, jak pił wódkę, nie odchylając głowy, znany aktor Bronisław Pawlik.
- Wtedy był czas i na zabawę, i zdobywanie medalu. Było zupełnie inaczej niż teraz. Inna cywilizacja, chyba weselsza, bardziej przyjazna ludziom – mówił mi w jednym z ostatnich wywiadów. Nie ukrywał, że był w PRL celebrytą, który miał całkiem klawe życie. Mówił wprost, że był rozpieszczany przez komunę. – My amatorami? Byliśmy pełną gębą zawodowcami, a sponsora mieliśmy najbogatszego i najsolidniejszego z możliwych – państwo. I wyliczał – W klubie miałem 700 zł miesięcznego stypendium, w kadrze 2500. Tylko ja i Zbyszek Pietrzykowski dostawaliśmy je z Polskiego Związku Bokserskiego, bo byliśmy najlepsi. A przecież to nie wszystko. Miałem 4600 zł pensji w klubie, do tego dochodziło 400 zł premii za wygrane walki. A jeśli drużyna wygrywała mecz, to ten, który przegrał otrzymywał na otarcie łez połowę tej sumy. Zarabiałem więcej od ministra. Średnia krajowa nie przekraczała dwóch tysięcy, dolar był po 100 zł, butelka wódki w Pewexie kosztowała 50 centów. A niezły samochód ponad 100 tysięcy złotych. W rok można było tyle uzbierać. A do tego, jak kto miał głowę na karku można było jeszcze dorobić na wyjazdach.
Dwa lata przed śmiercią, podczas długiej sentymentalnej rozmowy na krakowskim Kazimierzu, już po zdjęciach do filmu „Bokser”, gdzie graliśmy samych siebie, czyli komentatorów, powie, że tamte czasy były dla niego niezwykłe. – Czułem się wtedy tak, jakbym złapał byka za rogi.
Ale na te ostatnie lata też nie narzekał. Komentował walki bokserskie dla Polsatu, miał udane życie osobiste i domek na Mazurach, gdzie najchętniej spędzał czas. Zaczynał sezon 23 kwietnia (imieniny Jerzego), kończył ostatniego października. Ludzie wiedzieli, że Kulej jeszcze pływa w jeziorze. Był szanowany i podziwiany. Miał problemy zdrowotne, ale o nich nie mówił, tryskał energią. – Żeby tak pożyć jeszcze choć kilka lat – powtarzał wtedy na Kazimierzu. Zmarł w lipcu 2012, miał 71 lat.
Janusz Pindera
Sportowe Wywiady
‚